Zmasowany atak Bordeaux w Lidlu z wisienką na torcie

Na ostatniej, październikowej, degustacji Lidla, którą szczegółowo opisała Ewa WieleżyńskaWojtek Bońkowski, nie mieliśmy okazji się pojawić. Podobnie jak w wielu innych przypadkach, wyrwanie się w środku z tygodnia okazało się przeszkodą nie do pokonania. Tym razem jednak się udało i dziś w restauracji Tamka 43 w Warszawie mieliśmy przyjemność spróbować nowej francuskiej oferty Lidla, która — zgodnie z zapowiedziami — dziś pojawi się na półkach.

Podobnie jak ostatnio, Lidl utrzymał branżową formę degustacji. Bez fajerwerków i niebieskich świateł (alleluja!), bez celebrytów i udziwnień. W zamian wino z karafek i Michał Jancik do dyspozycji degustujących. Forma degustacji bardzo mi się podobała. Było cicho, spokojnie, bez tłumów rozpychających się łokciami i przedstawienia dla bliżej nieokreślonej grupy docelowej. Można było w spokoju pastwić się nad butelkami, a o to przecież w tym chodzi. Żeby nie było tak różowo — wina generalnie były za ciepłe. O ile białe w toku degustacji od leżenia w kubełkach z lodem nabrały akceptowalnej temperatury (na początku były również zdecydowanie zbyt ciepłe), tak czerwonym ten los nie był dany. Wydaje mi się, że w wielu przypadkach nieco inna temperatura podania bardzo by pomogła.

Obszerną relację butelka-po-butelce na pewno niebawem zaprezentują inni. My — jako, że nie kieruje nami żaden redakcyjny obowiązek — aż taką skrupulatnością popisywać się nie będziemy.

Tym razem, konsekwentnie jak na Lidla, Bordeaux znowu zdominowało stół degustacyjny. Na 19 win aż 12 to czerwone Bordeaux, do tego jedno Sauternes i jedno białe wino wytrawne. Reprezentacja zmiażdżyła inne regiony oferty nawet jak nie jakością, to ilością na pewno.

Wśród Bordeaux kompletnych min nie było. No, może z wyjątkiem najtańszego Château Le Haut de Miaille 2011, które nawet za 15.99zł było nadzwyczaj płaskie i jednowymiarowe. Tutaj dużo lepiej wypadło 2zł droższe młodziutkie Château Clos de l’Abbaye 2012 — pełniejsze, z żywszym owocem i fajną kwasowością. Segment wyżej naszą uwagę przykuł Château Quimper 2010 (39.99zł), z wyrazistym garbnikiem i ładną kwasowością, porzeczkowo-łodygowym nosem i delikatnie goryczkową końcówką.

Za dychę więcej Château Martin 2010 pokazało intensywną, czerwoną i białą porzeczkę w nosie, z odrobiną pikli (marynowana papryka i ogórki konserwowe, sic!) i nut stajennych. W ustach intensywnie owocowe, z fajną, świeżą kwasowością i owocową słodyczą. W stylu nieco kontrowersyjne, ale mnie podobało się bardzo i chętnie po nie wrócę. Z kolei Chateau La Croix de l’Esperance 2007 wydał mi się propozycją wyraźnie słabszą, nawet od poprzednich, tańszych, butelek. Robiło na mnie wrażenie mocno perfumowanego, słodko śliwkowego, ze zbyt łagodnymi taninami i brakiem równowagi.

Półkę wyżej mam mieszane uczucia. Proponowane przez Lidla Château Chauvin 2007 (85zł) Decanter ocenił bardzo wysoko. Mnie wydało się nadmiernie aksamitne i wycofane. Brak mu było pazura, który radziłby sobie z nieco suchym garbnikiem. Za ciepłe? Za krótko otwarte? W każdym razie, nie wydało mi się atrakcyjną cenowo propozycją. Z kolei wycenione na 199zł Château Haut-Bages Libéral 1995 w moim odczuciu jest już schodzące, mocno ewoluowane i zgaszone. Napowietrzenie mu pomaga jeszcze podnieść się do walki, ale pokazywane na poprzednim spotkaniu Chateau Talbot 2010 jest warte tych pieniędzy po dwakroć bardziej.

Na deser białe Château de la Sablière Fongrave 2012, które za 14.99zł jest całkiem warte swojej ceny, żywe i sprężyste — i żegnamy się z wytrawnym Bordeaux (dalej czeka jeszcze wisienka na torcie).

Dalej mniej równo i bardziej emocjonalnie. Z Sauternes Chateau La Riviere 2010 za 49.99zł, jak dla mnie, warto wyjść w ilości więcej niż detalicznej. Soczyste, miodowo-naftowe, z całkiem wyraźną owocowością i fajnym kwasem, przez co słodycz w żadnym stopniu nie wydawała się zalepiająca. W tej cenie za pełną butelkę moim zdaniem naprawdę warto.

Côte Rotie Antoine Borget 2011 za 79zł było dla nas winem wieczoru. Pokusiłbym się nawet, że jest naprawdę warte swojej ceny. Wyraźnie ziołowe, nieco jałowcowe w nosie, z nutami mięsnymi, tytoniowymi i korzennymi. Długie i pełne, z miękkim garbnikiem, sporą kwasowością i pyszną, nieco pikantną końcówką. Może to odświeżający aspekt Rodanu po takiej ilości Bordeaux, ale wydało nam się naprawdę dobre.

Marckrain Gewurztraminer 2011 to z kolei ulepkowaty perfumowany zjazd po bandzie, podobnie jak Crémant d’Alsace Brut Grande Reserve od bliżej nieznanego producenta, które można by mi wlać jako cydr i bym nie zakwestionował tego określenia. Czyste, żywe jabłko z bąbelkami i niestety niewiele więcej. W obu przypadkach nie rozumiem notki „wybór sommeliera” przy tych winach.

William Nahan Chablis 1-er Cru Vaillons 2011 wydało mi się nieco nadmiernie, w dziwnie sztuczny sposób kwasowe — choć samo w sobie było smaczne. Tyle, że albo ja mało wiem o Chablis (bardzo prawdopodobne), albo do prawdziwego Chablis 1-er Cru mu dość daleko i zdecydowanie wolałbym w tej cenie zobaczyć jakieś Petit Chablis, lub zwykłego burgunda z mniej charakterystycznej apelacji. Schoenebourg Riesling 2012 to zupełnie inna historia. Mam z nim problem, bo z jednej strony cholernie mi nie pasuje przez swoją dość nachalną i nieco perfumowaną słodycz (absolutnie nie jest to, wbrew katalogowi, wino wytrawne). Z drugiej, za 34.99zł większość alzackich rieslingów to cienkusze i ten może wypadać ponad średnią. Nadal jednak wydał mi się męczący i na pewno po niego nie wrócę.

Na do widzenia dostaliśmy — każde z nas — po skrzynce z trzema butelkami w środku i materiałami reklamowymi. Może któreś wino w degustacji na spokojnie w domu pokaże drugą twarz?

Pochodzenie wina: degustowaliśmy na zorganizowanej prezentacji na zaproszenie sieci sklepów Lidl